Autor: Mac
Twierdza Włocławek padła. Nastąpiło to niespodziewanie za sprawą niesamowitego ostrzału.
Chyba wszyscy spodziewali się, że mecz z Asseco Gdynia będzie kolejnym z serii łatwych i przyjemnych. Igor Milicić znowu wystawił dość eksperymentalną piątkę i cała Hala Mistrzów czekała na kolejne zwycięstwo. Goście mieli jednak inne plany…
Od pierwszej sekundy tego spotkania wyglądaliśmy na drużynę dość leniwą. Szczególnie było to widoczne w obronie. Asseco z dużą łatwością kreowało sobie pozycje do rzutów za trzy. Co gorsze – trafiali niemal perfekcyjnie. Kilka pierwszych „trójek” dało im taką pewność siebie, że później, gdy zwiększyliśmy intensywność defensywną to oni i tak trafiali. Mądrze rozciągali grę i cierpliwie czekali na zadanie ciosu z obwodu. Pierwsza kwarta była dla nas niczym zderzenie z murem przy dużej prędkości. Zostaliśmy wręcz znokautowani i to ustawiło dalszy przebieg meczu. Naszym grabarzem okazał się Jakub Garbacz. Chwaliłem tego chłopaka po meczu w Gdyni, a teraz jego celownik był jeszcze lepiej wyregulowany. Już po pierwszej kwarcie miał tylko o jeden punkt mniej niż cały zespół Anwilu. W całym spotkaniu uzyskał rekordowe 29 punktów oraz skuteczność za trzy na poziomie 7/10.
Tragiczny początek zwiastował, że będzie ciężko, ale wiara w końcowy sukces cały czas gdzieś tam się tliła. W późniejszych etapach spotkania mocniej przycisnęliśmy i trzeba przyznać, że była szansa na odwrócenie losów tego spotkania. Ambicjonalnie podszedł do tego Ivan Almeida i niemal w pojedynkę chciał wyszarpać to zwycięstwo. „El Condor” zrobił naprawdę sporo dobrego na parkiecie – 31 punktów, 8 asyst i 7 zbiórek. Zawiodła jednak trochę skuteczność z gry, która zatrzymała się na poziomie 8/22.
Niestety, za każdym razem, gdy byliśmy już blisko rywali, to do naszej gry wkradała się pewna nonszalancja. Nie potrafiliśmy przez to przełamać wyniku. Na dodatek Asseco cały czas wylewało kubły zimnej wody z postaci rzutów trzypunktowych na nasze rozgrzane głowy. Zawsze potrafili znaleźć sobie miejsce na obwodzie, żeby nas skarcić celnym rzutem. Jeśli już udało nam się zabezpieczyć dalsze strefy, to potrafili wykorzystywać luki defensywne i wkręcać się blisko kosza. Szczególnie brylował w tym Krzystof Szubarga. Kolejny raz odegrał rolę prawdziwego generała, którego nie mogliśmy zatrzymać. „Szubi” zanotował 18 punktów oraz 8 asyst i 6 zbiórek. W tych gorących momentach zawsze wiedział, co będzie najlepsze dla jego zespołu.
Sporą przewagę mieliśmy pod koszem. Nie tylko jeśli chodzi o ilość zbiórek (wygraliśmy ten element 36:27), ale również w ofensywie. Josip Sobin (13 pkt i 10 zb) oraz Paweł Leończyk (18 pkt i 6 zb) stwarzali mnóstwo problemów przyjezdnym podkoszowym. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że „Leon” jest niczym terminator. Co dostał piłkę bliżej obręczy, to kończył punktami. Coś się jednak zacięło. Najlepszym dowodem była akcja, gdy Almeida kilkukrotnie podawał do Leończyka, który miał za plecami rywala o słabszych warunkach. Mimo to, za każdym razem oddawał piłkę na obwód. Szkoda, bo była okazja znaleźć inne rozwiązania na przejęcie tego meczu niż tylko oddanie piłki w ręce Almeidy.
Uczciwie trzeba przyznać, że podopieczni trenera Przemysława Frasunkiewicza dokonali czegoś wielkiego i wręcz historycznego. Anwil ostatni raz „setkę” stracił w sezonie 2014/2015. Przegraliśmy wówczas na wyjeździe z… Asseco Gdynia 100:65. Jeśli chodzi o Halę Mistrzów, to do tej pory żaden nasz ligowy rywal nie zaaplikował nam trzycyfrowej ilości punktów, a gramy w tym obiekcie od 2001 roku. Jedynie w sezonie 2007/2008 w rozgrywkach ULEB Cup rosyjskie Khimki pokonało nas 99:102, ale po dogrywce. W ramach PLK ostatni raz straciliśmy „setkę” na własnym terenie w sezonie 1996/1997, gdy naszym rywalem była Mazowszanka Pruszków. Mimo to wygraliśmy wówczas 103:100.
Liczę, że ta porażka będzie dla nas prawdziwym kubłem zimnej wody. Oby została przekuta w coś pozytywnego. Nie można zapominać, że cały czas mamy bilans 20-4 i przewodzimy ligowej tabeli. Pamiętajmy, że jedna porażka nie czyni przegranym. Decydujące mecze dopiero przed nami…