Autor: Mac
Ojj bardzo bym chciał jutro wieczorem wstawić wpis o takim samym tytule jak ten powyżej. Niestety emocje musimy jeszcze trzymać na wodzy. W ramach zapełnienia czasu przed pierwszym oficjalnym meczem Anwilu w nowym sezonie postanowiłem cofnąć się w czasie do roku 2007. Wtedy też zaczynaliśmy od walki o Superpuchar. Na przeciwko naszej drużyny w Hali Mistrzów wyszedł Prokom Trefl Sopot. Po czterech kwartach i dogrywce okazało się, że była to niesamowita walka i co najważniejsze – owocna.
Przed tym meczem miałem nastawienie pesymistyczne albo nawet zobojętniałe. Szczerze mówiąc byłem raczej przekonany, że Prokom nas rozjedzie. Wydawało się, że jest to ekipa z innej planety naszpikowana gwiazdami. Milan Gurović, Travis Best (bardzo lubiłem tego gracza z czasów NBA), Dajuan Wagner, Thomas Van Den Spiegel, Ruben Wolkowyski czy znani już z naszych parkietów Donatas Slanina, Tomas Masiluilis wspomagani wiecznie młodym Filipem Dylewiczem. Po przeczytaniu każdego z tych nazwisk za oknem powinna uderzać błyskawica, aby nadać odpowiedniego klimatu. Istna plejada.
A u nas? To był raczej zbiór zawodników po przejściach. Gerrod Henderson wracał do gry po roku przerwy. Łukasz Koszarek miał za sobą bardzo nieudany sezon w Zgorzelcu. Zbigniew Białek stracił już łatkę talentu na miarę NBA i wydawało się, że jego forma już tylko leci w dół. Przyznajmy sobie szczerze – na papierze to była różnica nie do przeskoczenia.
Początek meczu też na to wskazywał. Prokom szybko wywalczył pokaźne prowadzenie i wydawało się, że z każdą minutą będzie tylko podkreślał swoją dominację. Co w sporcie jest jednak najpiękniejsze? To, że nie zawsze przewidywania „z papieru” potwierdzają się podczas boiskowej batalii. Tak też było w tym przypadku. Goście chyba trochę spoczęli na laurach i zamiast podkręcać tempo to pozwalali rozkręcać się naszym koszykarzom. Anwilowcy przestali bać się bardziej utytułowanych przeciwników i z każdą minutą radzili sobie coraz śmielej. Wykazali niezwykłą determinację i wolę walki. Taką zadziorność naszej ekipy jak wtedy chciałbym oglądać w każdym meczu po dzień dzisiejszy.
Z czasem można powiedzieć, że to nawet Anwil przejął to spotkanie. Było już blisko ostatecznego triumfu, ale niezawodny Gurović w samej końcówce trafił trójkę na remis. Oznaczało to dogrywkę. Byłem pełen obaw przed dodatkowym czasem gry. Anwil pokazał wielkie serce do gry, ale czy wytrzyma kolejne minuty? Na takie pytanie mój mózg starał się usilnie znaleźć odpowiedź. Czas jednak pokazał, że Anwil wytrzymał. Ba, mam wrażenie, że nasi koszykarze wykrzesali z siebie jeszcze więcej. Ręce same składały się do oklasków. Ostatecznie spotkanie zakończyło się naszym zwycięstwem 103:100. Ten pojedynek był naprawdę świetnym widowiskiem i bardzo dobrą promocją koszykówki dla „niedzielnego kibica”. To, że zwycięstwo zostało w naszych rękach powoduje, że jeszcze lepiej wspominam to starcie.
Anwil Włocławek – Prokom Trefl Sopot 103:100 (16:26, 15:14, 31:27, 26:21, d. 15:12)
Anwil: Koszarek 24, Henderson 24, Białek 23, Okafor 10, Wołoszyn 9, Grudziński 6, Dunn 5, Vasylius 2
Prokom: Gurovic 35, Van den Spiegel 23, Wagner 19, Best 14, Masiulis 4, Slanina 3, Dylewicz 2, Wolkowyski 0, Roszyk 0
Nasze trio (Koszarek – Henderson – Białek), o którym już wspomniałem, bez wątpienia odegrało kluczową rolę. Każdy z nich zamazał niejasną przeszłość fantastycznym występem. Momentami miałem wręcz wrażenie, że grają mecz życia. Łukasz Koszarek zdobył 24 punkty, miał skuteczność 5/7 za trzy i dołożył jeszcze 11 asyst. Gerrod Henderson udowodnił, że potrafi być prawdziwym liderem i nie bał się brać piłki w swoje ręce nawet w niesamowicie trudnych sytuacjach. Oprócz 24 punktów w tym meczu zebrał też 10 piłek. Najbardziej zaskoczył mnie jednak Zbigniew Białek. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej czy później widziałem, żeby ten chłopak grał koszykówkę na takim poziomie. Białek zdobył 23 punkty, skuteczność z obwodu na poziomie 5/8, a do tego jeszcze 9 zbiórek. To była istna magia na parkiecie Hali Mistrzów! Ta nasza przodująca trójka pociągnęła za sobą całą drużynę. KAŻDY kto wszedł wtedy na parkiet w koszulce Anwilu dołożył swoją cegiełkę do końcowego sukcesu i zasłużył na wielki szacunek. Tego wieczoru to była DRUŻYNA z walecznością na poziomie legendarnej armii Leonidasa.
Między opisywanym spotkaniem, a tegoroczną batalią o Superpuchar można w sumie dopatrzeć się pewnych analogii. Znowu to Anwil jest tym małym Dawidem, który musi stawić czoła potężnemu Goliatowi. Tylko tym razem przed meczem daję naszej ekipie troszkę większe szanse niż dziesięć lat temu. Oceniając potencjał mam wrażenie, że między tegorocznym Anwilem i Zastalem jest mniejsza przepaść niż to miało miejsce w 2007 roku między Anwilem i Prokomem. Żeby jednak za bardzo się nie zagalopować i nie przesadzić w pompowaniu balonika kolejny raz podkreślę – to Zastal jest murowanym faworytem. Każdy inny wynik niż zwycięstwo Mistrzów Polski byłby wielką niespodzianką. Zobaczymy jak to przełoży się na parkiecie… Już nie mogę się doczekać!