Ewelina Kobryn, która jest pierwszą Polką – mistrzynią ligi koszykarek WNBA, nie kryje radości z sukcesu z Phoenix Mercury. „Powoli do mnie to dociera. Nadal mam ciarki, gdy przypominam sobie ostatnie sekundy meczu i to, co się działo potem” – powiedziała PAP.
Koszykarki Mercury wygrały finałową rywalizację z Chicago Sky 3-0. Wyszła pani w pierwszej piątce decydującego meczu (87:82), zastępując kontuzjowaną środkową Brittney Griner (uraz oka – PAP), przebywała na parkiecie blisko 25 minut i rozegrała najlepszy mecz w sezonie, uzyskując osiem punktów, osiem zbiórek i trzy asysty. Scenariusz godny pozazdroszczenia. Jak się pani czuje jako mistrzyni?
Ewelina Kobryn: Powoli się z tym oswajam i odreagowuję stres. Czuję, jak „schodzi ze mnie ciśnienie”. Mistrzostwo to zawsze mistrzostwo, szczególnie tu w WNBA, gdzie jest znakomita organizacja, oprawa spotkań finałowych, a przede wszystkim atmosfera. Nie da się ukryć, że cieszę się z tego, że w decydującym spotkaniu grałam dużo i miałam wkład w sukces. Dlatego to mistrzostwo ma dla mnie inny smak niż poprzednie wygrane w lidze polskiej czy rosyjskiej.
Co zadecydowało o gładkim zwycięstwie nad rywalkami?
– Przede wszystkim doświadczenie naszych liderek. Diana Taurasi to nie tylko świetna zawodniczka, ale i osobowość. Candice Dupree to koszykarka prezentująca równą formę i „siłę spokoju”. Grała bardzo równo i dużo. Nie było po niej widać żadnego zmęczenia i stresu. Śmiałyśmy się z dziewczynami, że nawet jak zdobędzie 20 punktów, to nie widać potu na jej czole. Miałyśmy dobry, wyrównany zespół i długa ławkę solidnych rezerwowych.
Jak pani ocenia miniony już sezon. Grała pani mniej niż poprzednio – w 20 meczach sezonu zasadniczego i pięciu play off średnia zdobycz to 1,6 pkt, ale też jest mistrzostwo.
– Na mniejsza liczbę meczów złożyły się zarówno wyjazd do Polski na eliminacje mistrzostw Europy, kontuzja stopy, jakiej się nabawiłam pod koniec kwalifikacji, z powodu której pauzowałam trzy tygodnie oraz koncepcja sztabu szkoleniowego. Nasza australijska trenerka Sandy Brondello postawiła na pierwszą piątkę, którą grała prawie przez cały sezon i w zasadzie przez większą część czasu w każdym spotkaniu. Niezależnie od tego cieszę się, że w finale pokazałam się z dobrej strony.
Czego nauczyła się pani po sezonie w Phoenix Mercury?
– Odporności psychicznej. Tego, że warto zawsze cierpliwie czekać na właściwy moment i wierzyć w swoje umiejętności.
Jak świętowałyście w Chicago sukces?
– Świętowanie dopiero przed nami. Szalałyśmy na parkiecie po końcowej syrenie, a potem była mała feta zorganizowana przez klub w jednej z miejscowych restauracji. Właśnie jesteśmy w drodze na lotnisko w Chicago. W Phoenix w poniedziałek szykują się uroczystości na dużą skalę, zarówno w hali, jak i – przypuszczam – na ulicach miasta. Sama jestem ciekawa, jak to będzie wyglądało.
Lato miała pani bardzo intensywne – reprezentacja i mecze WNBA. Nie powoduje to przesytu koszykówką?
– Nie, bo to był urozmaicony sezon. Zarówno awans do finałów z reprezentacją Polski, jak i mistrzostwo WNBA, a może szczególnie ono, dały mi „wiatr w żagle”. Nie czuję zmęczenia fizycznego, a emocje opadną za kilka dni i wszystko będzie dobrze.
Najbliższe plany?
– Po świętowaniu w Phoenix wracam do Polski. To będzie w tym tygodniu. Potem trochę odpoczynku, a 1 października rozpoczynam obóz przedsezonowy z UMMC Jekaterynburg. Spotykamy się tak jak przed rokiem w Hiszpanii, koło Barcelony. Tam będziemy szlifować formę do meczów w Eurolidze i w lidze rosyjskiej.
Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz / PAP