Trybański nie patrzy wstecz

Autor: BB

33-letni Cezary Trybański, który w 2002 roku jako pierwszy polski koszykarz trafił do ligi NBA, w minionym sezonie występował w drugiej lidze litewskiej.

Nie patrzę wstecz. Będę grał, dopóki będzie mi to sprawiać przyjemność – powiedział w wywiadzie Cezary Trybański..

PAP: Jest pan pierwszym polskim koszykarzem, który dostał się do NBA, ale długo nie pograł. Jedni mówią, że jest pan niespełnionym talentem, inni nazywają szczęściarzem, który fuksem dostał się do najbogatszej ligi świata i wyrwał Amerykanom 4,8 mln dolarów…

Cezary Trybański: To jest właśnie polska mentalność. Wszyscy rozpatrują tylko, ile i jak wyrwałem. Ja patrzę na to z innej perspektywy. Moim marzeniem było grać w klubie zagranicznym i udało mi się. W NBA znalazłem się trochę przypadkiem. Skauci się mną zainteresowali i trafiłem do Memphis Grizzlies. Starałem się wykorzystać szansę i nadrobić zaległości. Przecież zacząłem bardzo późno trenować, bo gdy miałem 17 lat. Podobnie jak Marcin Gortat. On miał to szczęście, że wcześnie wyjechał do Niemiec, gdzie dużo grał, rozwijał się, a ja w Polsce – wszyscy wiedzą – byłem głębokim rezerwowym i nie miałem możliwości czynienia postępów.

Właściwie, co zadecydowało, że trafił pan do NBA? Krąży legenda, że w Pruszkowie zrobiono bardzo ładną kasetę z pana efektownymi zagraniami z najlepszych meczów i to wystarczyło.

– Znów odzywa się polska mentalność. Ok, dobrze. Wybierzmy paru chłopców, zróbmy im najlepsze kasety i zobaczymy, ilu z nich znajdzie się w NBA. Ja przeszedłem w Stanach ciężkie treningi, wziąłem udział w workcampach dla każdej z 11 zainteresowanych mną drużyn. Po czym dziewięć z nich zaprosiło mnie do siebie. Dziewięć klubów, dziewięć demonstracji umiejętności. Później następowały rozmowy z moim agentem. Miałem szczęście, że tyle klubów zwróciło się z propozycją kontraktu. Wybrałem Memphis.

Koszykarz Miami Heat Shane Battier, grający właśnie w finale NBA, a wcześniej pana kolega w Grizzlies, powiedział w jednym z wywiadów, że nie zrobił pan kariery za oceanem, bo nie czuł amerykańskiej mentalności, nie znał angielskiego, ale i nie dostał prawdziwej szansy.

– Po prostu nie byłem na to gotowy. W Polsce siedziałem przecież na ławce, a z samych treningów nie da czerpać boiskowej mądrości, cwaniactwa. Trzeba po prostu grać. Im więcej minut, tym lepiej. Nie mogę jednak narzekać, bo spełniło się moje życiowe marzenie: zagrałem w NBA.

Później występował pan w Grecji, Czechach, a ostatnio na Litwie. Dlaczego nie w Polsce? Obawiał się pan docinków po powrocie z NBA?

– Nie. Po tym, jak w NBA mi się nie udało, stwierdziłem, że dalej potrzebuję ogrania, więcej minut na boisku. Najlepszym rozwiązaniem było zaplecze NBA – liga NBDL. Trafiłem do zespołu Tulsa 66ers, gdzie nabrałem doświadczenia. Potem chciałem wrócić do Europy. Była Grecja, Czechy, a rok temu miałem ofertę z Polski, ale sponsor się wycofał, więc umowę rozwiązaliśmy. Przystałem na propozycję z Litwy.

Który polski klub proponował panu kontrakt?

– Nie chcę o tym mówić. Było, minęło. Może w tym roku się uda.

Jak minął sezon na Litwie?

– Dużo grałem. Do drugoligowego Dzukija Olita ściągnął mnie Tomas Pacesas, który jest prezesem klubu. Znał mnie, widział na campach w Stanach, gdzie przyjeżdżał szukać zawodników do Prokomu. Wiedział, na co mnie stać.

Które miejsce zajęła drużyna?

– Doszliśmy do finału play off. Niestety, decydujący o awansie do najwyższej klasy mecz z Możejkami przegraliśmy. Doznałem w jego trakcie złamania żeber. Musiałem opuścić parkiet. Gdy schodziłem, prowadziliśmy 16 punktami, gdy wróciłem obandażowany z szatni, wynik był korzystny dla rywali. Próbowałem grać, ale ból był nie do wytrzymania.

Jakie ma pan plany na najbliższy sezon?

– Na razie wracam do USA, gdzie będę przygotowywał się do nowych rozgrywek, a gdzie wyląduję – czas pokaże. Dopóki koszykówka będzie mi sprawiać przyjemność, chcę w nią grać – nieważne, na jakim poziomie. Dla mnie najważniejsze jest, żebym przebywał na parkiecie. Nie ma znaczenia, czy to będzie w Polsce, na Litwie czy gdziekolwiek indziej. Widzę jednak, że czas biegnie, rodzice się starzeją i chciałbym być bliżej nich. Gdy grałem na Litwie, miałem dzieliły nas cztery godziny autem.

Co się zmieniło w pana życiu prywatnym?

– Od czterech lat jestem szczęśliwym mężem. Joanna jest Polką, poznałem ją 10 lat temu w Nowym Jorku. Pochodzi z Mazur. Gdy przyjeżdżamy do kraju, czas spędzamy właśnie tam lub w Łomiankach, gdzie mieszkają moi rodzice.

Gdzie się panu najbardziej podobało w czasie kariery w NBA: w Memphis – mieście Elvisa Presleya, Phoenix czy Nowym Jorku?

– W Phoenix, gdzie mam dom i chętnie wracam. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi, z którymi mam kontakt do dziś. Nawet, kiedy jestem w Europie, często do siebie dzwonimy. W USA są dla mnie jakby drugą rodziną. Kiedy tam grałem, zawsze mogłem na nich liczyć, spędzaliśmy razem święta.

Kto zwycięży w tegorocznym finale NBA?

– Obstawiam San Antonio, chociaż ze względu na Battiera fajnie byłoby, gdyby wygrało Miami. Obrońcy tytułu mieli jednak ciężką siedmiomeczową przeprawę z Indianą w finale konferencji, a za Spurs przemawia doświadczenie. Oni są głodni tego zwycięstwa. Po pięciu latach przerwy wrócili do finału i zdają sobie sprawę, że jest to ostatni moment, kiedy mogą jeszcze sięgnąć po mistrzostwo.

Jaki był najwspanialszy moment w pana karierze?

– Pierwsze kroki w NBA. Przecież każdy chłopiec zaczynający przygodę z koszykówką marzy o tej lidze. Kiedy grałem w Pruszkowie, nie zdawałem sobie sprawy, że tam wyląduję. To było dla mnie coś nieprawdopodobnego. Pamiętam, że jak zaczynałem grać, chciałem uzbierać pieniądze, kupić bilet, wsiąść w samolot i polecieć na mecz do Chicago. I usiąść tam, choćby w ostatnim rzędzie. A tu nagle jestem tam na parkiecie, przybijam po meczu piątki z Michaelem Jordanem, a na siłowni rozmawiam z Shaquille’em O’Nealem. Totalny szok.

Dawni koledzy z drużyny, np. Hiszpan Pau Gasol, w rozmowach z polskimi dziennikarzami wspominają o panu…

– Z Pau wciąż utrzymuję kontakt. Gdy grałem w lidze NBDL, spotkaliśmy się kiedyś, gdy on właśnie kończył ze swoją drużyną trening, a my rozpoczynaliśmy zajęcia w tej samej hali. Podszedł do mnie, porozmawialiśmy. Koledzy z zespołu byli pod wrażeniem, że wyglądaliśmy na starych kumpli. Gdy trafiłem do Memphis, on i Shane Battier byli jakby moimi opiekunami, spędzałem z nimi dużo czasu.

Jakie szanse daje pan kolegom z reprezentacji Polski w mistrzostwach Europy w Słowenii?

– Szczerze powiedziawszy nawet nie wiem, jaki jest skład kadry. Dziś nie wiadomo, kto przyjedzie na zgrupowanie, a kogo zabraknie. Nie wiadomo, jaka będzie sytuacja u przeciwników. Trudno dziś cokolwiek rokować.

Komu najwięcej pan zawdzięcza w sporcie?

– Rodzicom, żonie, która cały czas mnie wspiera, jest ze mną, motywuje do ciężkiej pracy. Dwa lata temu miałem problemy z plecami. Myślałem, że to już koniec, ale okazało się, że nie jest tak źle. Pracowałem, a Asia wspierała mnie każdego dnia, była ze mną, kiedy miałem chwile zwątpienia. Motywowała do ciężkiej pracy, bo wie, ile radości sprawia mi koszykówka. To jest chyba najważniejsze w życiu – robić to, co się lubi.

Żałuje pan czegoś?

– Nigdy nie patrzę wstecz. Na pewno można powiedzieć, że mogłem wcześniej zacząć grać w koszykówkę. Ale co było, to było. Cieszę się tym, co jest, Słyszę często pytania, co bym zmienił. To typowe dla Polaków. Wszyscy chcemy coś zmieniać, czegoś żałujemy. Po cóż takie rozterki? Trzeba się cieszyć małymi rzeczami, z tego, co mamy, tu i teraz.

Ma pan pomysł, co robić po zakończeniu kariery?

– Chciałbym kiedyś wykorzystać swoje boiskowe doświadczenia. Znajomi namawiają mnie, by otworzyć koszykarską szkółkę. Warto się temu poświęcić. Teraz na Litwie bardzo mi się spodobało, że nasz trener prowadził również zajęcia z dziećmi. Gdy go o to zapytałem, odpowiedział, że „od takich trzeba zaczynać”. Na Litwie to normalne, że pracuje się z takimi dziećmi, a u nas…?

Wywiad przeprowadzony przez: PAP

Pin It

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.