Koszykarze Stelmetu Zielona Góra sprawili swoim kibicom bardzo miły prezent na zbliżające się święta. Na własnym parkiecie pokonali Anwil Włocławek. Obydwa zespoły zaserwowały nam naprawdę przyjemny dla oka spektakl. Widowiskowych akcji i emocji nie brakowało. Zarówno jedna jak i druga strona może być zadowolona ze swojej postawy, ale zwycięzca mógł być tylko jeden.
Początek spotkania zdecydowanie przebiegał pod dyktando gości. Anwil Włocławek dużo grał z szybkich ataków i tym chyba bardzo zaskoczył gospodarzy. Przez pierwsze minuty Stelmet Zielona Góra wyglądał na zespół zaspany. Gra „Rottweilerów” opierała się na dużej ruchliwości w ataku oraz wymianie mnóstwa podań. To stwarzało doskonałe pozycje rzutowe. Po kolejnych punktach Rubena Boykina zrobiło się w pewnym momencie 9:22. W kolejnych minutach Stelmet wziął się jednak w garść i zmniejszył przewagę.
Od drugiej kwarty ekipa gospodarzy była już o wiele bardziej czujna, a Anwil miał większe problemy ze zdobywaniem punktów. Momentami miałem wrażenie, że Stelmet z dużą łatwością kończy swoje akcje, a włocławianie mają spore problemy kreowaniem swoich akcji, ale i tak znajdowali jakimś sposobem drogę do kosza. Mecz stał się niezwykle wyrównany. Na dodatek nie brakowało wielu widowiskowych akcji. Pomysłowo rozegrane kontry, wsady czy udane zagrania obronne były podczas tego spotkania na porządku dziennym. Już do przerwy osiągnięto barierę stu punktów. To przypominało wymianę ciosów dwóch czołowych pięściarzy z wagi ciężkiej.
Rywalizacja rozstrzygnęła się dopiero w ostatnich minutach. Ten mecz był setnym przykładem na to, ile dla tej ekipy znaczy Walter Hodge. Już w pierwszych etapach meczu trafiał wręcz niezwykłe rzuty, a w najważniejszych momentach grał jak prawdziwy lider. Podobno rolę zresztą odgrywa Quinton Hosley. Również jest pewnym punktem Stelmetu, który potrafi być katem w najważniejszych momentach. Zabójczy duet „Ho-Ho” dostarczył łącznie 36 punktów (po 18 każdy). Hosley dodatkowo miał do tego 7 zbiórek. Ciężko grać przeciwko takim zawodnikom podczas wyrównanych końcówek. W Anwilu praktycznie jedynym, który podjął rękawicę był Krzysztof Szubarga. Pozostałe „Rottweilery” jakoś przygasły w decydujących momentach, ale „Szubi” nie dawał na wygraną. Trafiał szalone rzuty, rozgrywał dynamiczne akcje i to trzymało Anwil w grze. W całym meczu zanotował 16 punktów i 8 asyst. Nie wystarczyło jednak do odniesienia zwycięstwa. Mecz zakończył się wynikiem 90:84.
To trochę dziwne, ale wydaje się, że Stelmetowi w odniesieniu zwycięstwa pomogła kontuzja Olivera Stevicia. Serb podczas jednej z akcji niefortunnie upadł i skręcił kostkę. Dzięki temu więcej minut otrzymał Rob Jones, a Amerykanin wręcz eksplodował formą w tym meczu. Wielokrotnie cieszył oczy kibiców potężnymi wsadami. Świetnie zbierał na obydwu tablicach. Wykorzystywał swoją siłę i dzięki temu był jak czołg. Jones zanotował 18 punktów i 9 zbiórek. To jego najlepszy mecz od czasów przylotu do naszego kraju. W tym załatwianiu piłek pod koszami bardzo pomagał mu Marcin Sroka (11 pkt i 8 zb). Polski skrzydłowy dzięki swojemu sprytowi i waleczności załatwił Stelmetowi sporo posiadań piłki.
W Anwilu, szczególnie w tych pierwszych minutach, bardzo aktywni byli Marcus Ginyard oraz Seid Hajric. Amerykanin w tych szybkich atakach czuł się jak ryba w wodzie. Podczas tego meczu dostarczył 17 punktów. Z kolei Hajric szczególnie zaimponował mi świetną grą tyłem do kosza. Potrafił zadbać o dobre ustawienie, ale też pięknie rzucał z odchylenia. Do tego należy doliczyć jego znak rozpoznawczy, czyli waleczność pod koszami. Przeciwko Stelmetowi zanotował 18 punktów, 6 zbiórek i 5 asyst.
Dużą bolączką „Rottweilerów” w tym meczu były straty. Popełnili ich aż 15, a Stelmet tylko 7. Zbyt często gracze Anwilu popełniali jakieś głupie błędy kroków, podawali prosto do graczy rywali czy nawet zdarzył im się rzadki błąd pięciu sekund. W ogólnym rozrachunku to mogło odegrać bardzo ważną kwestię.