Autor: Karol Sadowski
Nadzieja umiera ostatnia, a wiara przenosi góry. Trzy porażki pod rząd bolą. Tym bardziej, że dwie z nich to mecze, które przegrane zostały na własne życzenie. O kryzysie mowy raczej być nie może. Drużyna walczy w każdym spotkaniu, gra nieźle. Momentami nawet świetnie, ale co z tego, kiedy przychodzi moment załamania i cała wypracowana przewaga trwoni się w mgnieniu oka. Tak było w przegranym po dogrywce pojedynku z Asseco Prokomem, tak też było w niedzielę, w Zielonej Górze.
O meczu z Prokomem wszyscy w Słupsku chcieli zapomnieć jak najszybciej. Bo tak frajerskiej porażki kibice Czarnych dawno nie widzieli. Tym większy jest to cios w czarne serca, bo pokonanie Asseco Prokomu; mistrza Polski, odwiecznego rywala i drużyny, która de facto olała całą ligę – było tak blisko. Nie udało się. I gdy już wszyscy zapomnieli, już puścili w niepamięć, już darowali – przyszedł mecz w Zielonej Górze. Równie bolesny, a może i jeszcze bardziej. Bo znowu w podobny sposób, znowu na wyciągnięcie ręki i znowu nie wiadomo z jakich przyczyn. Kolejna porażka na własne życzenie. Kolejne bolesne doświadczenie.
Zawsze mi powtarzano, że ten się cieszy, kto nie cieszy się za wcześnie. Szczera prawda. W Gdyni już świętowaliśmy, już się radowaliśmy, już dziękowaliśmy. A tu taki psikus. Podobnie było w Zielonej Górze, gdzie wyraźna przewaga Energi Czarnych nad Zastalem po 30. minutach gry dała nam niemal pewność, że pokonywanie kilkuset kilometrów w drodze powrotnej do Słupska będzie dla nas czystą przyjemnością. I kolejna przykra niespodzianka. Mimo że energetycy prowadzili po trzeciej kwarcie 47:55, to w ostatecznym rozrachunku przegrali, 83:75. Tylko w ostatniej odsłonie meczu podopieczni Dainiusa Adomaitisa dali sobie rzucić aż 36 punktów (najwięcej w sezonie!), przy czym w trzech poprzednich kwartach Zastalowcom udało się zdobyć jedyne 47 „oczek”. Z czego to wynika?
–Załamaliśmy się w najważniejszej części meczu. Nie możemy tak grać, że po trzech kwartach prowadzimy nawet kilkunastoma punktami, a w decydujących momentach tracimy głowę i w ostateczności przegrywamy. Dopuściliśmy, by rywale seriami zdobywali punkty. To nie powinno się zdarzyć – Mantas Cesnasuskis, zawodnik Energi Czarnych.
Słupszczanie mają przede wszystkim problem z wysokimi graczami – Weaverem i Morrisonem. I nie chodzi tu o ich grę, bo ta wygląda całkiem przyzwoicie, a o liczbę fauli, jakie zawodnicy popełniają w każdym meczu. Kiedy ich podkoszowa siła jest potrzebna w najważniejszych fragmentach pojedynku, oni wówczas są wyeliminowani z gry. Powód: pięć przewinień na koncie. Tak było przy okazji spotkania zarówno z Asseco Prokomem, jak i Zastalem. Kolejny problem słupskiego zespołu to Paweł Leończyk. Nie dość, że reprezentant Polski od grudnia ubiegłego roku nie zdobył dla Czarnych więcej niż 7 punktów, to jeszcze na dodatek przy okazji meczu w Zielonej Górze nabawił się kontuzji kolana. A jeśli pod uwagę weźmiemy wcześniej wspomniane faule środkowych Czarnych, wówczas absencja popularnego „Leona” to nie lada problem dla Dainiusa Adomaitisa, szkoleniowca słupszczan. Wśród energetyków zawodzi także koncentracja, bo o ile przez większość meczu jest ona na odpowiednim poziomie, tak znowu w końcówce spotkania po prostu dostrzec można totalny chaos w poczynaniach Czarnych Panter.
Nie można też zapomnieć o tym, iż słupski klub jako jedyny ze wszystkich drużyn PLK od początku sezonu gra tym samym składem. Kiedy jedne drużyny zwalniały koszykarzy, a inne się wzmacniały, w Słupsku nie mieliśmy żadnych ruchów transferowych. To też w jakiś sposób może wpływać na progres formy zespołu. Jednak moglibyśmy tak gdybać godzinami, a przecież liczy się to, co jest teraz. A obecnie drużyna przygotowuje się do arcyważnej rywalizacji z Treflem Sopot i Turowem Zgorzelec (oba mecze na wyjeździe). Wiemy już, że co by się nie działo,. która by nie była minuta spotkania i jaki nie byłby wynik, niczego nie możemy być pewni. Pozostaje tylko wierzyć, że tym razem się uda. A wiara przecież przenosi góry.