Autor: Tomasz Armuła
Przedwczorajszy mecz to nie był dla WKS-u spacer. Siarka Jezioro Tarnobrzeg przyjechała do Wrocławia po zwycięstwo i prawie udało jej się ten plan zrealizować. A wszystko za sprawą rewelacyjnego LeMarshalla Corbetta, który w czwartej kwarcie rzucił Śląskowi sześć trójek, zdecydowanie podniósł ciśnienie wrocławskiej publiczności i obudził z lekkiego letargu 17-krotnych mistrzów Polski.
Zaczęło się dobrze dla Śląska, bo trzy pierwsze akcje jego koszykarze zakończyli punktami. Szybko zrobiło się 8:4 i wydawało się, że przewaga będzie szybko wzrastać. Ale nic bardziej mylnego. Goście nie planowali wracać do domu na tarczy. Wygrali przecież pierwszy mecz u siebie ze Śląskiem jednym punktem i wcale nie zamierzali odpuszczać w rewanżu. Tylko, że wtedy był to trochę inny Śląsk. Ten przedwczorajszy na szczęście postawił w miarę wysoko poprzeczkę i był lepszy od gości przez pół godziny gry.
WKS grał fajną koszykówkę w ofensywie. Było na co popatrzeć i kogo oklaskiwać. Calhoun trafiał z półdystansu, Skibniewskiemu w ogóle wchodziło prawie wszystko, a Graham zaliczył dziesięć asyst. Wygrała zgrana drużyna, w której ponad 30 punktów rzucili Polacy.
W defensywie nie działo się nic, ale goście nie potrafili tego do końca wykorzystać, więc Śląsk utrzymywał cały czas przewagę kilkunastu punktów.
Wrocławianie pogubili się dopiero w ostatniej kwarcie, bo jeden zawodnik Siarki stał się dla nich po prostu niewidzialny. Corbett na linii 6,75 robił, co chciał, czyli trafiał. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielokrotnie oddawał rzuty zupełnie niepilnowany przez obrońców Śląska. Jeśli ktoś daje do zrozumienia serią trójek, że ma dzień konia, to się go kryje i wystawia do nie ręce. Tego zabrakło. Dzięki Corbettowi i wsparciu Millera Jeziorowcy zniwelowali straty do czterech punktów. I zrobiło się gorąco.
P. Graham zaliczył 10 asyst.
Na szczęście trener Rajković wziął czas, obudził swoich zawodników i dość nieoczekiwanie postawił w końcówce na Bartosza Diduszkę (miał 10 zbiórek!). W sumie zdobył on wczoraj cztery punkty, ale chyba najważniejsze w całym spotkaniu. To po jego dwóch skutecznych akcjach z rzędu, Śląsk uciekł na bezpieczny dystans i dowiózł zwycięstwo do końca.
Nie wszystko w tym meczu układało się po myśli trójkolorowych i trener Śląska znowu w końcówce wychodził nie tylko z siebie, ale też za linię oddzielającą go od boiska. O jeden krok za daleko. Oczami wyobraźni widzę przewinienie trenera i piłkę dla Siarki przy zaledwie czteropunktowej przewadze gospodarzy…
Nie radził sobie zupełnie w tym meczu Paweł Buczak. Strasznie plątały mu się nogi. Wchodzenie trzytaktem pod kosz nie ma sensu. To koszykówka, a nie zawody w trójskoku…
Szkoda, że nie pograł Niedźwiedzki, bo to był jego dzień. Obserwował go scout pracujący dla Portland Trail Blazers. Koszykarz Śląska miał wykorzystać swoje przysłowiowe pięć minut, a skończyło się dosłownie na… 5 minutach na parkiecie i dwóch punktach.
Ale najważniejsze jest kolejne zwycięstwo, bo dzięki niemu wrocławianie wykatapultowali się prawie na sam top ligowej tabeli. A teraz może być jeszcze lepiej, ponieważ trójkolorowi rozpoczęli właśnie serię spotkań u siebie.
Wkrótce przyjeżdża do nas Anwil (8.01.) i Trefl (11.01). Emocje gwarantowane. Ale najpierw, piątego stycznia, mecz/sparing w Hali Orbita z bardzo słabym zespołem z Łodzi. ŁKS jest na samym dnie i nic nie wskazuje na to, że ktoś mu rzuci koło ratunkowe. I we Wrocławiu goście na taryfę ulgową też liczyć nie mogą. To nie będzie gra w statki na papierze przy herbacie, gdzie o wszystkim decyduje ślepy los i szczęście. To będzie raczej wyrachowana Bitwa o Atlantyk w wykonaniu Śląska, czyli Łódź zostanie zbombardowana wysoką skutecznością WKS-u, a morale ŁKS-u pójdzie na dno, zanim jej koszykarze zdążą zdjąć brezent ochronny ze swoich dział.