Autor: Tomasz Armuła
Są takie mecze w sezonie, na które kibice czekają cały rok. To dzień dokładnie zaplanowany z dużym wyprzedzeniem i zaznaczony na czerwono w kalendarzu. Bo to dla każdego fana koszykówki wielkie święto. Nie żadne tam wolne Trzech Króli, czy inna narzucona polityczna nowość. To po prostu DERBY…
A każde derby, aż kipią od emocji, bo kibice i dziennikarze budują napięcie na długo przed meczem. Rośnie presja, ponieważ oczekiwania wobec zespołu są zazwyczaj gigantyczne. Ma być walka o każdą piłkę, adrenalina, nerwy, gryzienie parkietu, poświęcenie, zaangażowanie na sto dziesięć procent, a o wyniku końcowym powinna zadecydować ostatnia akcja. Ot, taki banalny do zrealizowania scenariusz i życzenie miłośnika koszykówki.
Ale wczoraj zawodnicy obu stron wzięli to sobie chyba do serca, bo spełnili wszystkie wymienione punkty i tym samym zrobili swoim kibicom rewelacyjny prezent na święta. A największą niespodzianką wieczoru był powrót do wrocławskiego składu Adama Wójcika. Kapitan Śląska otrzymał od publiczności owacje na stojąco, więc motywacji do gry mu z pewnością nie brakowało. Come back miał całkiem udany, a jedyne co można zarzucić Wójcikowi, to słaba skuteczność rzutów osobistych. Nie jest to element koszykarskiego rzemiosła, który wymaga od zawodnika żelaznej kondycji, więc trochę ciężko szukać tu jakiegoś usprawiedliwienia. Ale to kwestia wyregulowania ceownika.
Jednak nie indywidualne statystyki Wójcika były wczoraj najważniejsze. Grunt, że cała drużyna kolejny raz pokazała klasę i nie padła na kolana przed Turowem, który był przecież faworytem tego meczu. Mimo to wrocławianie wyszli do pierwszej kwarty kompletnie sparaliżowani. Do kosza nie wpadało im kompletnie nic i zupełnie nie radzili sobie w walce pod tablicami. Na szczęście w oczy raziła także niska skuteczność gości, więc żadna drużyna nie była w stanie odskoczyć na więcej niż kilka punktów. I tak było przez cały mecz. Do samego końca.
Był taki moment, kiedy wydawało się, że Turów odjedzie Śląskowi na bezpieczną odległość. A wszystko za sprawą sędziów tego spotkania. Przerywali wiele akcji Śląska i ustawiali gości na linii rzutów osobistych. Rzadko zwalam winę na arbitrów. Właściwie nigdy nie poruszam tego tematu, ponieważ zdaję sobie sprawę, że nie mogę być do końca obiektywny oglądając mecz z udziałem drużyny z Wrocławia. To są emocje, atmosfera hali, siła tłumu, który ma oczywiście zawsze rację i widzi wszystko na korzyść Śląska. Łatwo przez to o stronniczość. Mało powiedziane – ona jest oczywista i wystąpić musi.
Jednak emocje opadły. Minęło kilka godzin i na spokojnie obejrzałem powtórki w telewizji. Z przykrością stwierdzam, że sędziowie mieli gorszy dzień. Albo powinni nosić okulary, albo trzeba wprowadzić badanie alkomatem przed wejściem na parkiet. Oni widzieli rzeczy, których nie było. Gwizdali na Śląsk ile sił w płucach. Mam wrażenie, że widzieli faul WKSu w obronie nim Turów wyprowadził piłkę spod własnego kosza. Doprowadziło to do sytuacji, w której Śląsk w ogóle przestał bronić i oddawał punkty gościom za darmo. Sędziowie zagwizdali wrocławian prawie na śmierć, a kibice wygwizdali sędziów (tak jak oni Calhouna przy czystych blokach min. na Moorze). I zrobił się kwas zamiast derbowego święta. Miało być o meczu, a wyszło o wypaczaniu wyniku. Ale co zrobić, jak przed pierwszy szereg pchają się żółto-czarne „gwiazdy”? Szczęście sprzyja lepszym. Padło na Turów. Ale nie musiało.
Na dwadzieścia sekund przed końcem to goście prowadzili punktem, ale piłka była w posiadaniu Śląska. Vairogs zwlekał. Kozłował, nie podawał. Czekał do końca. Skończyło się indywidualną akcją bez ładu i składu oraz wymuszonym i nieudanym rzutem. Dlaczego nie rozgrywał Skibniewski? Nie wiem. Jakie było założenie trenera i jak miała prawidłowo wyglądać ta ostatnia akcja? Nie mam pojęcia. Po prostu nie wyszło i WKS przegrał. Zdarza się, ale szkoda, że po tak fatalnym rozegraniu końcówki. O tym jeszcze będzie się długo mówić, bo to była dobra promocja koszykówki i naprawdę udane derby, czyli emocje, jak przed laty. Porażka smuci, lecz cieszy fakt, że koszykarska gorączka we Wrocławiu trwa.
Emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, lecz jeszcze na zakończenie jedno, ostatnie zdanie o perfekcyjnym i niepokonanym Wójciku. Złośliwi gapią się w jego metrykę i twierdzą, że: trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Ale on to wie doskonale bez was i nie schodzi! I bardzo dobrze. Przecież to jeszcze nie jego czas.