Autor: Bartek Berbeć (SportoweFakty.pl)
Śląsk Wrocław rozpoczął sezon w fatalnym stylu. Seria czterech porażek zniechęciła wielu ekspertów, kibiców i analityków do pozytywnych prognoz. Tymczasem wrocławska machina, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęła działać. Czym była owa różdżka?
Wydaje się, że jest ona bytem nieuosobionym, który obiektywizuje się w stwierdzeniu „zmiany w składzie”. Śląsk Wrocław najzwyczajniej w świecie potrzebował ich, jako wspomnianego wcześniej czarodziejskiego przedmiotu ale niezbędny był również mag, który wiedziałby, jak uczynić z niego pożytek. Okazał się nim Miodrag Rajković.
Wszystkie powyższe metafory są może nieco przesadzone i oderwane od rzeczywistości, ale odmiana oblicza tej ekipy jest co najmniej zastanawiająca. Jeżeli się przyjrzeć bliżej, to zdecydowanie można kilka racjonalnych powodów znaleźć i w ten sposób odczarować troszkę całą sprawę. Za pomocą, jak zawsze z resztą, statystyk.
Myślę, że jednym z głównych powodów takich wahań formy Śląska Wrocław może być fakt, że zespół ten jest absolutnym debiutantem w TBL w obecnym składzie. Jest to pierwszy sezon tej grupy zawodników wspólnie. Co więcej, ekipa jest zbudowana na zasadzie mieszanki graczy młodych z doświadczonymi. Robert Skibniewski i Slavisa Bogavac na parkiecie zjedli już zęby, o Adamie Wójciku nie wspominając. Ten ostatni wciąż czeka jednak na swój pierwszy występ w tym sezonie. Drugą grupę stanowią z kolei debiutanci na zawodowym poziomie, a do nich zaliczymy Piotra Niedźwiedzkiego, Jakuba Koelnera, Jarosława Zyskowskiego czy Pawła Buczaka.
Trener Miodrag Rajković nie miał tego luksusu, co większość jego kolegów i zaczynał budowę rotacji od zera. Szkoleniowcy Energi Czarnych Słupsk, Anwilu Włocławek czy AZS-u Politechniki Warszawskiej zatrzymali trzony swoich ekip i znakomicie orientowali się w tym, które ustawienia mogą na boisku działać, a które sprawdzają się słabiej lub jakie role w poszczególnych fragmentach meczu – silne krycie, rozegranie ważnej akcji czy trafienie trójki z rogu, konkretni zawodnicy mogą wykonać bądź sobie z nimi nie poradzić.
Całą tę pracę Rajković musiał połączyć z budowaniem formy fizycznej w okresie przedsezonowym i kilku sparingach. Czym innym jednak przygotowania i mecze towarzyskie, a czym innym ekstraklasowa boiskowa rzeczywistość. Właśnie ta różnica mogła decydować o tak niefortunnym początku sezonu w wykonaniu Śląska Wrocław. Bo to właśnie detale, o których wspomniałem wyżej, jak ustawienia czy zadania, przesądzały wyniki dwóch z czterech porażek tej drużyny. Siarka Tarnobrzeg i Zastal Zielona Góra okazały się lepsze jednym punktem.
Obraz meczów z AZS-em Koszalin i Turowem Zgorzelec, drużyn zgranych, które mają chemię, którą we Wrocławiu wciąż się wypracowuje, był jednak inny. Tutaj usprawiedliwianie się samymi szczegółami nie znajduje zastosowania. Śląsk był w tych meczach zwyczajnie słabszy, rzucał na bardzo niskiej skuteczności i mógł niepokoić kibiców. Taka słaba postawa z kolei często zbudowana jest na pewności siebie, której po wcześniejszych słabych występach oraz przy ogromnej presji środowiska, wszak miał to być wielki powrót, mogło po prostu nie być. Wysokie wymagania co do wyników, zawsze obecne nad Odrą, również zrobiły swoje. Aż tu nagle, właśnie wtedy, gdy wielu zwątpiło i zaczęły ona znacząco maleć, przyszło przełamanie. Po wysokich i przekonywujących zwycięstwach nad AZS-em Politechniką Warszawską i ŁKS-em Łódź brak pewności siebie i przytłaczającą presję można powoli wyrzucać do kosza.
Powyższa analiza daje raczej ogólny obraz wrocławskiego klubu, przyjrzymy się więc wyżej wspomnianym zmianom, które wreszcie zaskoczyły i odsunęły nie najwyższe morale na bok, nieco bliżej. W czterech pierwszych spotkaniach Śląsk Wrocław konsekwentnie wychodził na parkiet w identycznym zestawieniu. Na boisko wybiegali Robert Skibniewski, Slavisa Bogavac, Bartosz Bochno, Qa’rraan Calhoun i Aleksandar Mladenović. Wyjątkiem był mecz z Turowem Zgorzelec, gdzie Calhouna w pierwszej piątce zastąpił Akselis Vairogs. Efekt był jednak ten sam, może nawet gorszy. Trener trzymał się jednego ustawienia, ale stojąc pod ścianą, bo porażki z Politechniką u siebie można byłoby mu nie wybaczyć, przemeblował skład i zaufał innym koszykarzom. Trafił w dziesiątkę.
Z wyjściowego ustawienia odsunięty został niezachwycający Bartosz Bochno. W tej chwili notuje on słabe 2 punkty i 1,8 zbiórki w blisko 15 minut gry, ale z analizy wyłączyć przecież można ostatnie dwa spotkania. Od momentu posadzenia go na ławce rezerwowych zagrał najpierw 5 minut przeciwko warszawskiej ekipie, w których wyrobił jednak normę i w krótszym czasie, wydając się bardziej zdeterminowany w walce niż zazwyczaj, a w Łodzi w ogóle nie pojawił się na parkiecie. W jego miejsce wskoczył amerykański obwodowy Paul Graham III, który był bardzo krytykowany za początkowe występy. Rola rezerwowego mogła do deprymować, ale odkąd dał świetną zmianę w spotkaniu rozegranym w Hali Stulecia, gdzie wyglądał jak lider, awansował do pierwszej piątki. Od tego momentu rzuca już po 14,5 punktu na mecz, trafiając w ważnych z mentalnego punktu widzenia momentach i jest pewną opcją w ofensywie. Może po pewnym czasie gra z ławki zacznie na zasadzie symbiozy działać dobrze na Bochno.
Polskie obywatelstwo Bartosza pociągało za sobą drugą zmianę w składzie. Z uwagi na to, że zgodnie z przepisami TBL na parkiecie musi przez cały mecz występować dwóch urodzonych nad Wisłą koszykarzy, w wyjściowym ustawieniu musiał się pojawić kolejny Polak. Wybór padł dość nieoczekiwanie na Piotra Niedźwiedzkiego. Sama obecność utalentowanego podkoszowego w pierwszej piątce nie dziwi, ale to, że zastąpił w niej absolutnie najbardziej pewnego i solidnego, po prostu najlepszego zawodnika Śląska do tamtej pory, Aleksandara Mladenovicia, wręcz szokowała.
Jak zwykło się mawiać w tym szaleństwie Rajković znalazł metodę. Może miał też szczęście. Tak czy inaczej, ta korekta wpłynęła na wyniki rewelacyjnie. Niedźwiedzki stara się jak może i chociaż popełnia jeszcze masę niepotrzebnych błędów, z czasem zdobywane teraz doświadczenie będzie jego atutem. Natomiast Serb jest w dwóch ostatnich kolejkach najlepszym rezerwowym tej ligi. Chociaż jego średnie i pojedyncze wskaźniki na mecz nie uległy zmianie, najistotniej oddaje obrót sytuacji o 180 stopni kategoria zwana rankingiem plus minus. Mimo niewielkich różnic w przeciętnych wynikach w każdym spotkaniu pozostałych pomiarów, ten jeden zmienił się diametralnie. W meczach, w których Mladenović wybiegał na parkiet w pierwszej piątce, uzbierał w sumie 2 punkty +/- (odpowiednio 0, -3, -10, 6), co daje średnio 0,5 punktu na mecz zysku swojej ekipy, kiedy grał. Natomiast zaczynając na ławce rezerwowych ta średnia wzrosła aż 28-krotnie, do 14 „oczek” na mecz! Ta odmiana idealnie przełożyła się z czterech porażek na dwa zwycięstwa.
W ten sposób doszliśmy do sedna sprawy. Trener Rajković używając logicznego myślenia albo intuicji, czy może trenerskiego nosa, dokonał zmian w składzie, które okazały się kluczowe dla funkcjonowania całej drużyny. Dwa zwycięstwa odniesione dzięki temu dały z kolei mnóstwo wiary w siebie i oddaliły krytykę i presję. W ten sposób problemy Śląska Wrocław wydają się chwilowo rozwiązane. Z meczu na mecz coraz pewniej wyglądają też młodzi koszykarze – Niedźwiedzki, Koelner czy Buczak, który był nieoczekiwanie najlepszym strzelcem w meczu z AZS-em Koszalin. Znacznie lepsza jest też zawodząca do tej pory skuteczność z dystansu. Coraz więcej koszy z gry jest też asystowanych, głównie dzięki świetnemu rozgrywaniu Skibniewskiego. To oczywiście poprawia chemię, zespołowość i podwyższa kulturę gry. Lepiej się to wszystko ogląda, a kibice byli zachwyceni szybki kontrami, napędzanymi intensywną obroną, w pojedynku z Politechniką. Cała ta układanka daje nowy obraz wrocławskiego Śląska. Dokładnie ten sam, którzy optymiści widzieli przed sezonem. Rozsądny Rajković wykorzystał czas na właściwe poustawianie ekipy i wygląda na to, że zacznie ona wreszcie grać na miarę oczekiwań. Frycowe zapłacone, wpłata zaksięgowana.
Właśnie teraz wbrew pozorom przychodzi ważny moment. Żeby puzzle szybko z powrotem się nie rozsypały, Śląsk powinien wygrać przynajmniej jeden z dwóch trudnych meczów wyjazdowych, będących przed nim, a przynajmniej mocno powalczyć. Włocławek i Sopot to nie najłatwiejsze miejsca do wygrywania, ale przed serią trzech spotkań nie u siebie wróżono tej drużynie komplet porażek i bilans 1-7. Tymczasem karty się odwróciły i pokonanie Anwilu lub Trefla, typowanych w tym sezonie do medalu mogłoby skonsolidować wrocławian. Czy taki scenariusz się ziści? Na to musimy poczekać. Z wrocławskiej perspektywy byłoby lepiej.