Komentarz między akcjami, czyli do poczytania w 24 sekundy autorstwa Tomasza Armuły.
Śląsk w tym roku był już na dnie. A szczerze mówiąc, to pukał w to dno od spodu. Chyba tylko nieliczni wierzyli, że trener Rajković wytrzepie piach z trybów dolnośląskiej maszyny, a ona wreszcie ruszy. Ale stało się. Po pierwszym zwycięstwie z Politechniką Warszawską, wrocławianie poszli za ciosem i pokonali na wyjeździe ŁKS Łódź 85:69.
To było ważne spotkanie dla obu stron, ponieważ te waśnie kluby zamykały ligową tabelę i za wszelką cenę chciały udowodnić sobie i kibicom, że stać je na coś więcej. A było dla kogo gryźć parkiet, bo Atlas Arenę odwiedziło ponad dziewięć tysięcy kibiców! Rekordu frekwencji nie udało się pobić, ale było blisko. Grunt, że ludzie nie zawiedli, działa marketing, reklama i nie samą piłką nożną w Łodzi żyją.
Początek meczu nie zapowiadał wysokiego zwycięstwa Śląska, ale goście nie ulegli presji, nie przestraszyli się rywala i jego szóstego zawodnika na trybunach. Efekt był imponujący. 17-krotni mistrzowie Polski szybko odrobili straty i zaczęli pogrążać rywala na jego własnym parkiecie. Szkoda, że emocje skończyły się po drugiej kwarcie i zwycięzcę poznaliśmy tak szybko. Obie drużyny reprezentują zbliżony poziom i raczej można było się spodziewać walki do samego końca. Przez niemoc i bezradność gospodarzy ucierpiało widowisko, ale zyskali rezerwowi Śląska, którzy ponownie ukradli bardziej doświadczonym kolegom kilka dodatkowych minut na parkiecie w końcówce meczu.
Łódź kapitana Piotra Zycha nie okazała się skutecznym niszczycielem wrocławian. Nie był to też U-Boat, który byłby w stanie storpedować celnymi rzutami dobrze grający w defensywie Śląsk. ŁKS wypłynął raczej w łupinie na ocean i spotkał go groźny wrocławski sztorm. A przez jego konsekwencje łodzianie nie mogą chyba spać spokojnie i być pewni lepszego jutra.
Więcej znajdziecie na blogu autora ArmulaTomasz